
Zamiast budować domy, wolała zostać aktorką. Zagrała kilkaset ról, przede wszystkim w teatrze, ale też w filmie i telewizji. Połączyła węzłem małżeńskim kilka tysięcy par. Czesława Pszczolińska-Burczak opowiada o swoim ciekawym życiu w rozmowie z Jackiem Kachlem.
Pierwsza scena życia to szkoła.
Czesława Pszczolińska-Burczak, dla przyjaciół Pszczoła, to aktorka wszechstronna. Radio, telewizja, film, ale przed wszystkim teatr to jej żywioł. Nie wszyscy wiedzą, że z wykształcenia jest technikiem budowlanym. Niezależnie jednak od tego, czy dane jej było być inżynierem dusz, czy budowniczym, przez całe życie budowała mosty serdeczności czyli dobre relacje z ludźmi. Jak to się stało, że dyplomowany technik budowalny zapragnął zostać aktorką?

- Na świat przyszłam w Krakowie, w rodzinie, w której nie było żadnych aktorskich tradycji. Dlatego u mnie wszystko zaczęło się nie w kołysce, a w szkole podstawowej. W Krakowie mieszkałam przy ul. Kujawskiej. Pierwsza dziecięca myśl o teatrze wiązała się z mieszkającym na tej samej ulicy aktorem, Tadeuszem Tarnowskim. Sąsiad, zawsze nienagannie ubrany, z podniesioną głową, szedł wieczorami do pracy, a ja patrzyłam, trochę rozmarzona, jak dziecko, za nim z balkonu. Kiedy przechodził, zawsze sobie myślałam: Boże, jak ja bym chciała być aktorką. Ale aktorka to musi być piękna kobieta, to musi być ktoś niezwykły, a ja...?
Pan Tarnowski grał w Teatrze Młodego Widza u Marii Biliżanki (obecnie Teatr Bagatela). Mama zabierała mnie tam na przedstawienia, tam oglądałam Królową śniegu, Farfurkę królowej Bony i inne przedstawienia.
Rodzice zabierali mnie też to teatru Groteska. Tam na scenie dominowały lalki, ale ja wolałam patrzeć na żywych aktorów i nawet nie przypuszczałam, że kiedyś będę jedną z nich.
W szkole podstawowej polonistka, pani Ostachowska, zawsze prosiła, żebym jakieś wiersze na akademiach mówiła: - Masz bardzo dobrą dykcję, to musisz się nauczyć tych wierszy na akademię.
Dlaczego zatem szkoła budowlana i czy nie żałuje Pani tamtych lat?
Wybór budowlanki był racjonalną decyzją, zgodną z prozaiczną zasadą, że trzeba z czegoś żyć. Jednak nic nie dzieje się przez przypadek. Idąc do Technikum Budowlanego nie wiedziałam, że moje marzenia tylko teoretycznie rozminą się z rzeczywistością, gdyż i tam trafiłam na świetną polonistkę, która włączyła mnie z skład pozaszkolnego ogniska recytatorskiego. Zdobyłam wtedy pierwszą nagrodę w województwie w konkursie recytatorskim. Jednak po maturze, podobnie jak Tadeusz Kwinta, złożyłam podanie na Politechnikę, by studiować architekturę. Wtedy Maria Rokoszowa, która prowadziła zespół teatralny i recytatorski, zapytała:
- A może byś zdawała do szkoły teatralnej?
- Pani Mario — ja?
A ona: - A dlaczego nie? Spróbuj!
I zaczęłyśmy przygotowywać fragmenty, które miałam powiedzieć na egzaminie. Po dwóch tygodniach przesłuchań i egzaminów spośród 250 kandydatów wybrano 13 osób, w tym pięć kobiet, a wśród nich Czesławę Pszczolińską. Jak łatwo się domyślić, dyplom budowlańca i plany projektowania nie tylko szklanych domów odeszły w przeszłość.
Duch Starego Teatru przywoływał, jednak zrządzenie losu nie pozwoliło zagrzać miejsca w Krakowie i trzeba było szukać ziemi obiecanej w Bielsku. Jak to się stało, że na jej podbój Pszczoła udała się na Osie?

Zanim Pszczoła siadła na Osę, były lata studiów, które wspominam bardzo dobrze. Powszechnie uważano, że nasz rocznik jest zdolny. Już na drugim roku grałam u dyrektora Władysława Krzemińskiego w Starym Teatrze, w Don Juanie Rittnera, Hanię. Grał tam również Tadeusz Wesołowski, Olszewska i znany bielszczanom Kazimierz Meres. Byłam bardzo szczęśliwa, bo grałam już w prawdziwym teatrze, zarabiałam przy okazji parę groszy, niedużo, ale siedziałam z aktorkami w garderobie. To było dla mnie coś wspaniałego.
Wszyscy mówili: - Dyrektor Krzemiński cię zaangażuje.
I tak to miało być, ale dyrektor Krzemiński przestał być dyrektorem. Powiedział do mnie: - Dziecko, nie wiem czy nowy dyrektor cię zaakceptuje, poszukaj sobie jakiejś pracy, a może potem jakoś wrócisz do Krakowa.
Kończąc akademię, zostałam magistrem sztuki. Zawsze mnie to bawiło i nawet nie przypuszczałem, że kiedyś to będzie miało dla mnie jakieś znaczenie.

Na mojej sztuce dyplomowej - Świętoszku, w którym grałam Mariannę - był dyrektor Teatru Polskiego z Bielska-Białej Andrzej Uramowicz, wraz z bielskim aktorem Mieczysławem Dembowskim; namawiali mnie do przyjazdu do Bielska. Moja pani profesor, która robiła z nami drugą sztukę dyplomową - Zwycięstwo Conrada - powiedziała: - Pszczoła, a może poszłabyś do teatru w Bielsku?

Postanowiłam spróbować i któregoś czerwcowego dnia przyjechałam z moim chłopakiem Adasiem na motorze marki Osa, by podpisać umowę z dyrektorem Uramowiczem. I tym sposobem znalazłam się w Bielsku. Zaczynałam od Grzechu Żeromskiego, grałam Kwadrowską, reżyserował Andrzej Brzeziński. Próby mieliśmy za kinem, było strasznie zimno. W przedstawieniu wchodziłam po schodach i mówiłam: - A, witam państwa! I tak zaczęłam w Bielsku od A.

Zaczęła Pani od A, by potem przejść wszystkie literki alfabetu scenicznego. Jednak widzowie mogli podziwiać Pani talent na różnych scenach naszego regionu. Nie tylko w Bielsku-Białej, ale w Katowicach i Częstochowie.

W sumie tych ról uzbierało się około 200, w tym wiele głównych. Recenzenci byli dla mnie łaskawi, prześcigali się w komplementach. Podkreślali znakomite przygotowanie i wszechstronność umożliwiającą kreowanie zarówno komediowych, jak dramatycznych postaci. W ślad za tym przyszły ciekawe propozycje i dlatego sezony 1963-68 spędziłam z zespołem Teatru Śląskiego, a w sezonie 1969-70 grałam w Częstochowie, by już jako mężatka na stałe powrócić do Bielska-Białej. Stale oczywiście utrzymywałem kontakt z bielską sceną. O każdej z ról mogłabym opowiadać godzinami, bo rola to nie tylko finał w postaci spotkania z widzem, ale cały czas przygotowania, tworzenia postaci z reżyserem i kolegami. Teatr był całym moim życiem i przez 33 lat to on wyznaczał rytm mojego życia.

Mistrz ceremonii
Mówi się, że najważniejsza rola aktora jest ta, która dopiero nadejdzie. Domyślam się, że wcielenie w mistrzynię ceremonii małżeńskich nie było wymarzoną rolą, na którą aktor czeka latami…
Oczywiście że nie! To była próba zmierzenia się z najtrudniejszą chyba w życiu rolą, tym trudniejszą, że… niechcianą. Ostatnią rolą, którą zgrałam w teatrze, było wyjście z niego z podniesioną głową. To było niezwykle trudne, tak po ludzku okropne, kiedy po 33 latach pracy nagle z dnia na dzień dowiadujesz się, że już tu nie pracujesz… Byłam oszołomiona, naprawdę przeżyłam mój osobisty koniec świata. Świata, który znałam, który kochałam i w którym doskonale się odnajdywałam.
Wypowiedzenie było bezprawne, chronił mnie tzw. immunitet radnej, bronili mnie wspaniali ludzie. Jednak uczciwość nie pozwalała mi brać pieniędzy za etat, kiedy nie byłam obsadzana. Trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny i nauczyć się żyć w nowej rzeczywistości. Nie przypuszczałam nawet, że z czasem bardzo polubię dawanie ślubów.
Skoro jesteśmy już przy tym temacie, to proszę powiedzieć, jak to się stało że została Pani mistrzem ceremonii?
Kiedy runął mój świat, nie wiedziałam, co mogę tak naprawdę robić poza teatrem. Wtedy z zadziwiającą propozycją wystąpił prezydent Krzysztof Jonkisz. - Zostań mistrzem ceremonii ślubnych! – powiedział. Początkowo w ogóle to do mnie nie dotarło, a gdy dotarło, oszołomiona wróciłam do domu i zapytałam męża, co on na to. Jak nietrudno się domyślić, był - cudzysłów otwórz i zamknij - ZA. Ja jednak postanowiłam spróbować. Przy okazji okazało się, że mało poważnie traktowany przeze mnie tytuł magistra bardzo się przydał.
Okazało się, że nowa publiczność przyjęła Pani nową rolę z entuzjazmem. Obowiązek urzędowy stał się podniosłym przeżyciem poetyckim. Jak to się robi?
Ślub cywilny też powinien być przeżyciem. To nie jest przecież akt kupna czy sprzedaży, lecz połączenie ludzi na dobre i złe, na całe życie. Nie ma dwóch identycznych ślubów. Zawsze przed ceremonią starałam się poznać narzeczonych. Jakimi są ludźmi? Starymi? Młodymi? Czy to jest ich pierwsze małżeństwo? Czy to ma być ślub cichy czy huczny? Starałam się przygotować, choć zawsze jest ten sympatyczny element improwizacji, gdy na przykład w orszaku znajduje się znajomych. Przykładając pieczęć i wypowiadając sakramentalne: Małżeństwo zostało zawarte, czułam się jakby za nie odpowiedzialna. Pragnęłam, aby pary, które połączyłam, nigdy się nie rozstawały. W tamtym czasie prawie wszystkie pary były już po ślubie kościelnym. Starałam się, aby ceremonia cywilna nie była dla nich tylko formalnością. Jako wspaniałą pamiątkę zasuszyłam ślubny bukiet, który ofiarowała mi uszczęśliwiona panna młoda. Jakaś para francuska była zachwycona ceremonią. Dla mnie to dowód, że wykonywałam tę rolę dobrze, że udawało się mi stworzyć nastrój wyjątkowości chwili, którą młoda para zachowa w pamięci.

Pani ostatnią rolę pięknie podsumował redaktor Stanisław Bubin, który po 1060. ślubie udzielonym przez Czesławę Pszczolińską napisał: Ponad tysiąc ślubów, Ponad tysiąc par. Olbrzymia widownia. Bezpośredni kontakt z widzami. Nie zza świateł rampy, nie zza kulis, nie zza grubej warstwy pudru i peruk, lecz twarzą w twarz. Pszczolińska wygrała. Jest teraz najbardziej znaną aktorką bielską. W tetrze zagrała sto ról, w USC tysiąc.
Przepracowała Pani zawodowo 55 lat. Udzieliła w sumie ponad 5 tysięcy ślubów. Jest też Pani jedyną aktorką teatralną znaną i podziwianą przez ludzi, którym nigdy nie było dane przekroczyć progu teatru. Bardzo dziękuję za rozmowę i wszystkie sympatyczne chwile, jakie na przestrzeni wielu lat mogliśmy spędzić razem.
Jacek Kachel